Wspomnienia Czarka Stolarczyka z wyjazdu do Namibii

Dnia 2.12.2006 roku grupa 8-miu śmiałków wylądowała w dalekim i odległym kraju Afryki – w Namibii. Upał! to pierwsze wrażenie każdego podróżnika wysiadającego na lotnisku w Windhoek. Stolica Namibii to 250 tys. dosyć nowoczesne miasto z pasażami i centrami handlowymi wypełniona barwnym tłumem mieszkańców i turystów. Co ciekawe, większość mijanych ludzi to biali. Ale nie przyjechaliśmy tu przecież po to, aby biegać po sklepach! Pierwsze nasze kroki kierujemy więc po samochody i od razu ruszamy w drogę zobaczyć to, po co tu przyjechaliśmy, czyli czarną Afrykę a nie znane nam z Europy centra handlowe. Ruszamy naszymi czterema nissanami i co? I jak to bywa z autami z wypożyczalni - pierwsze usterki, pierwsze auto (pech chciał moje) ma problemy z dokręceniem kranika na wodę w zbiorniku. Oczami wyobraźni widzę już ją całą wykapaną po drodze, ja umieram z pragnienia na pustyni a moje resztki szarpie sęp. Chwila konsternacji z partnerem podróży - wracamy czy nie? I szybka decyzja – oczywiście jedziemy. W końcu jesteśmy bohaterami a bohaterowie nie poddają się i prą do przodu mimo chwilowych niepowodzeń. Za oknami samochodu pokazują się pierwsze afrykańskie obrazy, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Zwalniamy, dziwny znak, przyglądamy się i co widzimy na znaku? koniec asfaltu - czas na szuterki. Hm nasza średnia prędkość drastycznie spadła ale dzięki temu bardziej zwracamy uwagę na szczegóły krajobrazu. Mniej więcej po pół godzinie zmieniamy zdanie, tumany kurzu wzbijające się spod kół naszych samochodów uniemożliwiają jakąkolwiek orientacje i obserwacje terenu. Po krótkiej naradzie zmieniamy taktykę - jedziemy w odstępach 5-cio minutowych a łączność trzymamy na CB. Po paru godzinach dojeżdżamy do przełęczy Spreetshotgate, miejsca naszego pierwszego noclegu. Jeszcze tylko chwila walki z rozłożeniem naszych dachowych namiotów i padamy w głębokim śnie.

Nowy dzień i dalsza podróż, pierwsze kontakty z dzikimi zwierzętami. Poznajemy dzikie strusie, kudu, oryksy i miłe surykatki. Wreszcie dojeżdżamy do pierwszego głównego celu naszej wyprawy - pustyni Namib, gdzie znajdują się najwyższe i najstarsze na świecie wydmy. Udajemy się samochodami do Souss Vlei i Dead Vlei, płaskich niecek, które wypełniają się wodą w porze deszczowej. Dojazd do tych miejsc, według znaku drogowego wymaga wozu terenowego i jazdy 4x4. Napis wzbudza ogólna radość na bohaterach podróży - my przecież dojedziemy tam na luzaka, tylko z jednym napędem. Po dłuższej chwili, po około 100 machnięciach łopatą, nasz śmiech zmienia się w poważniejsze podejście do miejscowych zaleceń i sypkiego piasku. Po ciężkiej walce i wspólnej pomocy docieramy do wyschniętego i popękanego w mozaikowy chodnik dna jeziora. Oczom naszym ukazują się ogromne łuki czerwonych piaskowych wydm sięgających 250m. Wspaniałe! Pozostało więc zaliczyć nam przynajmniej jedną wydmę. Próba pierwsza, oczywiście samochodem - a co nie damy rady? 250m piechotą w górę to nie dla nas, po to mamy fajne autka aby nas wyręczały z ciężkich marszów. Po kilku następnych i setek machnięć łopatami aby odkopać samochody, urwanej tablicy rejestracyjnej i złamanego spojlera od uderzenia w wydmę poddajemy się i niestety dalsze 245m w górę pokonujemy piechotą. Po mniej więcej 40 min docieramy na szczyt. Mimo palącego słońca i potwornego zmęczenia jesteśmy szczęśliwi. Otacza nas morze piasku tworząc przepiękne formy w kształcie wijącego się węża, gigantycznych rozmiarów góry piasku w jaskrawych kolorach. Zejście było już łatwiejsze i w kilku susach jesteśmy na dole. Szkoda, że nie mamy desek snowboardowych, byłby niezły zjazd. Żegnamy więc piękne wydmy i udajemy się w dalszą podróż. Tym razem udajemy się w kierunku, o którym nikt chyba nie wiedział oprócz łaskawie nam panującego przywódcy wyprawy pana Michała Synowca zwanego potocznie Zetorem. Trasa miała około 350km i poprowadziła prawie do punktu wyjścia czyli zatoczyliśmy kooooło. Oprócz mijanego, zmieniającego się krajobrazu atrakcją tej miłej trasy jest kałuża ok. 10m na 10m, podkreślę jeszcze raz, kałuża z wodą. Fakt, była tylko jedna na całą wyprawę ale aby robić dla niej 350km? Ponieważ kałuża też może być nie lada atrakcją, zatrzymujemy się przy niej i robimy kilka zdjęć z autami, które ją rozchlapują. Od tego momentu nasze auta nabierają bojowego charakteru i są czadowo ubłocone. Nawet dzięki temu czujemy się lepiej, tak bardziej off-roadowo. W sumie warto było zrobić te 350km dla tego błota. Wieczorem docieramy do wspaniałego masywu o nazwie Spitzkoppe. A cóż to takiego? Są to góry o pięknych opływowych kształtach, na których znajdują się poukładane głazy tzw. otoczaki. Pod każdą z tych gór jest małe pole biwakowe i na jednym z nich spędzamy noc. Ponieważ jest to już któryś dzień naszego wyjazdu trzeba w końcu trochę się zintegrować i poznać bliżej. Jest nieźle a napoje dobrze wchodzą.

Ranek po miłej nocy i czas na prawdziwy buszmeński prysznic. Buszmeński prysznic składa się z beczki, kawałka rurki i trzcinowego parawanu. Miłe doświadczenie. Ruszamy dalej w podróż i po drodze zatrzymujemy się w „wiosce” przy drodze. Nasza podróż przebiegała dotychczas pod znakiem uśmiechu i zabawy. Widząc nędzę i biedę ludzi tam mieszkających odechciało nam się śmiać. Spędzamy trochę czasu z Buszmenami poznając warunki ich życia. Tu muszę podkreślić, że nasza grupa zaczęła rozumieć się bez słów, wystarczyło jedno spojrzenie po sobie i mniej więcej po godzinie ruszyliśmy dalej lżejsi o połowę prowiantu i ubrań. Postanawiamy, że w miarę możliwości będziemy pomagać napotkanym wodą, jedzeniem czy też ubraniem. Wieczorem dojeżdżamy do nadmorskiego miasta Swakopmund. Miasteczko nie duże ale bardzo eleganckie robi wrażenie zupełnie jak przeniesione z Niemiec. Wszystko zrobione jest w nim na błysk, dlatego nie warto się nad nim zagłębiać. Ruszajmy więc dalej. Ale to już nie jest takie proste, mój samochód przestaje odpalać i od tego momentu zaczyna się długa era odpalania na pych. Na 4 samochody dwa już mamy średnio sprawne a przed nami dopiero prawdziwy busz i bezdroża. Humory nam trochę podupadają. Jadąc tak, mijamy stojącą w krzakach małą suzuki samuraj i siedzącą obok samotną dziewczynę. Trochę wydaje nam się to podejrzane, ale nie macha to jedziemy dalej. Mniej więcej po około 5km widzimy idącego w upale samotnego chłopaka z kanistrem. W tym momencie wszystko jasne - trzeba pomóc nieborakowi z USA, jak się potem okazało. Nie tylko nasze auta szwankowały. Im zabrakło benzyny i stanęli w szczerej pustyni. Nie powinno się wyruszać w trasę w pojedynkę gdyż najwięcej wypadków śmiertelnych w Namibii odnotowuje się właśnie z powodów usterek technicznych samochodów i podróżni z braku pomocy umierają z pragnienia i wycieńczenia. Jak już piszę o skrajnym wycieńczeniu to właśnie dojeżdżamy do osławionego „Wybrzeża Szkieletów”. A cóż to takiego? Jest to znana od wieków piekielna okolica otoczona złą sławą. Jest to niegościnny pas pustyni ciągnący się wzdłuż oceanu bez żadnych źródeł pitnej wody. Niebezpieczne prądy, wzburzony Atlantyk i silne wiatry są przyczyną licznych morskich wypadków, nawet teraz w dobie nawigacji satelitarnej. Przypominają o tym szkielety statków wyrzuconych na brzeg obok szkieletów wielorybów. Po zaliczeniu obowiązkowej kąpieli w oceanie, pogłaskaniu małej foczki, powoli opuszczamy niegościnny brzeg i udajemy się w tereny bardziej zielone i przyjemne gdzie obszerne równiny zapierają dech w piersiach. Chwila zadumy - mogę wyobrazić sobie, że jestem w okresie „kamienia łupanego” i czekam kiedy zza krzaka wyskoczy praczłowiek. Tym razem rozbijamy biwak na dziko, w prawdziwym buszu daleko od cywilizacji i ludzi. Tylko my i przyroda. Rozpalamy nocne ognisko. Niezapomniane wrażenie: cisza i gwiazdy, taki obraz pozostaje w pamięci każdego człowieka do końca życia.

Rano niespodzianka, wychodzimy leniwie z namiotu a tu stoi prawdziwy buszmen-pasterz. Ze swoja maczetą wygląda nawet groźnie! Zastanawiamy się jak długo tu stoi i czego chce? Wreszcie pokazuje, po prostu chce papieroska. Zostaje naturalnie poczęstowany a w zamian pięknie pozuje do zdjęć. Wreszcie po paru dniach podróży po zupełnych bezdrożach, zaczynamy spotykać kobiety plemienia Himba. Jest to plemię, które cały czas opiera się cywilizacji i kultywuje swoje tradycje. Ich ciała wysmarowane są mieszaniną tłuszczu, popiołu i rudobrązowej ochry. Ponadto pokrywają warstwą tego mazidła swoje długie włosy tworząc sztywne warkocze. Cel tego malowania? Odstrasza insekty i chroni przed palącym słońcem. Strój tych kobiet składa się z kilkuwarstwowej mini spódniczki z kozich skór oraz pięknej ręcznie robionej biżuterii. Po podzieleniu się z nimi naszą wodą, zapałkami i prowiantem dostajemy zgodę na wejście do jednej z wioski otoczonej zeribą. W wiosce dowiadujemy się, że jedno z małych dzieci ma atak malarii więc bez chwili wahania zabieramy je wraz z matką i ojcem do najbliższego szpitala oddalonego o jakieś 60 km czyli 5 godz. jazdy. Po tej podróży jesteśmy już pewni że ta maść, którą się smarują naprawdę odstrasza insekty. Auto zostało wysmarowane ochrą od środka i tak przesiąkło specyficznym zapachem, że pozostałe załogi współczuły Piotrkowi i Zetorowi dalszej jazdy. Po odstawieniu naszych nowych przyjaciół do lekarza udajemy się dalej na północ, do wodospadów Epupa Falls na granicy z Angolą. Pierwsze wrażenie,- jesteśmy w raju! Wrażenie po nocy – duszno, parno, nie dało się spać – zielone piekło.

Następny dzień toczymy się 150 km kamienistą i wąską drogą brzegiem Ruacany, szukając krokodyli. W końcu jesteśmy w Afryce. Toczymy się tym szlakiem bo nie można tego nazwać jazdą. Opony po tej drodze nadają się już tylko do wymiany. A krokodyla widzimy tylko na znaku drogowym. W końcu po wielu dniach podróży docieramy do Etoshy, dużo sobie po nim obiecujemy. Jak to mówi Zetor to będzie taka wisienka na deserze naszej wyprawy. Zobaczymy. Około południa przekraczamy potężną bramę Parku Narodowego Etosha i od razu wpadamy w stado dzikich zebr, które zamiast uciekać, stoją 3 metry od nas nie zwracając na nas uwagi. Kolejne kilkaset metrów dalej spotykamy pierwszą żyrafę. Za chwilę całe stado żyraf. Pełni wrażeń dojeżdżamy do miejsca obozowiska, rozkładamy się i ruszamy na nocne podglądanie zwierząt do wodopoju. Tu kolejne niespodzianki: stado 17 słoni, nosorożce, żyrafy i zebry - cóż za widok. Brakuje nam jeszcze lwów. O świcie część grupy wybiera się na objazd po parku i widzi upragnione kotki. Niestety nie opiszę jak one wyglądały bo autor tego tekstu czyli ja, zaspał i nie pojechał. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, sprawdzałem za to czy woda w basenie jest chłodna i czy słońce odpowiednio działa na moja skórę. Z parku Etosha wyjeżdżamy szczęśliwi, spotykając całą tzw. Big Five czyli 5 największych zwierząt Afryki.

Powoli zmierzamy do Windhoek, gdzie nasza wyprawa dobiegnie końca. Nocujemy po drodze w miejscu, gdzie 150 mln lat temu kilka spacerujących dinozaurów zostawiło swoje pamiątki. Wyprawa kończy się szczęśliwie. Podsumowując wyprawę – wspaniała, prawdziwa przygoda. Wróciliśmy zadowoleni, że pojechaliśmy i mogliśmy nawiązać nowe przyjaźnie. To kraj który zaskakuje zróżnicowanym krajobrazem. Surowy i przerażający na Wybrzeżu Szkieletów a zarazem posiadający piękne i ogromne sinusoidy wydm na pustyni Namib. Gdzie znajduje się pełna zwierząt obszerna niecka Etosha Pan. Kraj cywilizowany, ogromnych pustkowi o małym zaludnieniu a zarazem z wysoko rozwiniętą infrastrukturą. I najważniejsze - bezpieczny i przyjazny turystom

Cezariusz Stolarczyk „Czaruś” Relacja zamieszczona w numerze 3/2007 magazynu "Off-Road.Pl"